piątek, 26 września 2014

304.

Cóż za zwariowany miesiąc, a jeszcze się nie skończył... Aż się boję, ale może się trochę wytłumaczę. Otóż 9 września opuściłam warszawskie mieszkanie i udałam się do kaliskiego, celem zabrania wszystkiego, co przydatne na wyjazd do tzw. ciepłych krajów. W międzyczasie przewracaliśmy z B. Internet do góry nogami w poszukiwaniu urywającego dupę last minute. Ostatecznie wybraliśmy wakacje w Hurghadzie i mimo tak wielu obiekcji i wszechobecnej paniki nie żałujemy tej decyzji. Dla bezchmurnego nieba 24/7, spadających gwiazd, 30°C w nocy, totalnego chaosu wszędzie i niemalże wszystkiego za one dolar - warto było.


A pierwszy raz w samolocie? Jestem najlepszym dowodem na to, że człowiek się boi tego, czego nie zna. Tyle krzyku, tyle łez i wszystko po to, żeby na koniec stwierdzić, że wcale nie było tak źle. Powrót do kraju przeżyłam dużo spokojniej + dostałam mały bonusik od ekipy - odwiedziny w kokpicie, czego oczywiście nigdy nie zapomnę. A to wszystko za to, że przeczytałam ogłoszenie z kartki, którą mi podstawili, bo egipska ekipa nie mówiła po polsku. Znalazłam się po prostu w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

Jedyne, co mnie przeraziło to brak jakiegokolwiek uporządkowania, gdziekolwiek. Na drodze nie ma pasów, żeby znaleźć znaki albo przejście dla pieszych to się trzeba nieźle naszukać, no i te przeklęte klaksony... to chyba najbardziej eksploatowana część samochodu w tym kraju. Zwłaszcza w Kairze - mówi się nawet, że to tutejszy język. I dla kogoś kto uważa, że u nas są korki - polecam przejażdżkę po w/w mieście.

pomidorki. HACCP i te sprawy :)
Pozostaje jeszcze kwestia tamtejszych dzieci. Wiem, że nic z tym nie można zrobić, ale odechciało mi się szczerze przejażdżki na wielbłądzie, kiedy zobaczyłam jak ciągnie go maksymalnie 6-letnia dziewczynka. Mało tego, zostałam z góry uznana za biedną, bo nie wolno mi było na niego wsiąść - młoda zamanifestowała mi to zagradzając mi drogę. Co z tego, jak i tak każdy z nas przed przybyciem na miejsce dostał rozporządzenie - no tips. Pozostaje mi wierzyć, że faktycznie dostali za to wynagrodzenie. Choć i tak uważam, że pod względem wyłudzania pieniędzy ten kraj już się może starać o mistrzostwo. Nigdzie nie można przejść, pozwiedzać spokojnie, bo przecież skoro już tu jesteś to dlaczego nie możesz kupić arafatki, magnesu na lodówkę, koszyka z bambusa czy ch. wie czego jeszcze. Oczywiście ostatecznie za one dolar, żeby w ogóle poszło - tu się nie liczy za ile, przynajmniej na końcu, kiedy już prawie uciekasz.


Zawsze kiedy czytałam jakieś informacje o Egipcie, a konkretnie o piramidach to wyobrażałam sobie ich usytuowanie gdzieś z dala od ludzi, zabudowań - w samym sercu pustyni. Rzeczywistość była jednak dla mnie sporym zaskoczeniem, kiedy z jednej strony bloki, a z drugiej wystające czubki sypiących się piramid. Ich ogrom robi wrażenie.



Kolejna świetna sprawa - safari. Pomijając polskie akcenty w naszym samochodzie (a Polaków w Egipcie było chyba więcej niż tubylców...) wycieczka całkiem przyjemna, choć skomercjalizowana wioska beduinów już nas tak nie cieszyła, a przynajmniej mnie, bo myślałam tylko o kolacji. Po takiej adrenalinie jakiej dostarczyła mi przejażdżka na quadzie strawiłam wszystko, co przyjęłam w niesamowitym tempie, a beduińskie warzywa i owoce czy zwłaszcza mięso nieznanego pochodzenia nie zyskały mojego zaufania, więc poskubałam trochę ryżu na przetrwanie i modliłam się o to, żebyśmy jednak zdążyli do hotelu. I udało się!
Co do samej przejażdżki quadem - obsługa sprzętu podobna do obsługi suszarki do włosów, z tą różnicą, że suszarka nie daje takiego kopa. Według prędkościomierza wcale nie jechałam szybko, ale miałam wrażenie, że nie jadę, a lecę przez środek pustyni. I mogłam się drzeć wniebogłosy - i tak mnie nikt nie usłyszał, taki hałas to wytwarza. Ale polecam każdemu to przeżyć. Mnie się udało to każdemu się uda. :)


Przed klątwą/zemstą Faraona broniliśmy się dzielnie każdego dnia odkażając sobie przełyk, ale jedzenie tak tłustych rzeczy przez tydzień i to w nie małych ilościach, tak czy siak odbiło się później na naszych biednych polskich żołądkach. Na szczęście już po naszej stronie.

Kiedy już myślałam, że nic mnie nie ruszyło i mogę spokojnie wrócić do Warszawy po udanym wypoczynku i kolejnym gratisowym weekendzie regeneracyjnym w Kaliszu - w dzień wyjazdu temperatura mojego ciała osiągnęła prawie 40°C na znak protestu dla polskiego klimatu. W ten sposób mój urlop się przedłużył do czwartku i choć antybiotyk jeszcze biorę, to nie dam się więcej uwięzić pod kołdrą na dłużej niż to konieczne. I mówię to ja - ta, co mogłaby spod tej kołdry nie wychodzić, zwłaszcza wtedy kiedy jest zmuszona. No bo kto nie lubi tego ciepełka? O szóstej rano, w poniedziałek albo w pracujący weekend...

Teraz już tylko szara rzeczywistość. Robię pranie za praniem, ugotowałam ulubioną zupę i czekam na powrót B. Poza tym zaczynam się już przejmować pisaniem pracy i zbliżającym się wielkimi krokami październikiem, który te obawy jeszcze tylko zwiększy. Ale każdy musi przez to przejść, więc spinam dupsko i ... do dzieła! Poza tym, zanim to, to szykuje się kolejny wyjazd - włoskie szaleństwo z moimi dziewczynami! Z tym też się wiąże trochę stresu, ale zawsze bardziej cieszą rzeczy trudniej zdobyte. Także podwójnie się spinam i zbieram siły, żeby przeżyć ten miesiąc i zrealizować wszystko, co sobie postanowiłam.

No, to tyle.

środa, 3 września 2014

poniedziałek, 1 września 2014

302.

Powoli odkrywamy wielki świat. A teraz leczymy przeziębienie i zbieramy siły na kolejny wyjazd - tym razem ciepełko, duuuużo ciepełka.

wonderland.